Czy jest osoba, która na pytanie o "Braveheart" odpowie, "Nie widziałem/łam tego filmu"? Śmiem twierdzić, że spotkałoby się to z moim wielkim zdziwieniem, ale zarazem dałoby mi ogromne pole do
Czy jest osoba, która na pytanie o "Braveheart" odpowie, "Nie widziałem/łam tego filmu"? Śmiem twierdzić, że spotkałoby się to z moim wielkim zdziwieniem, ale zarazem dałoby mi ogromne pole do popisu. Widziałem ten film kilkanaście razy i muszę przyznać, że nie dziwię się sobie i osobom mi podobnym. Moim skromnym zdaniem pozycja ta jest i będzie wzorem do tworzenia przygodowo-historycznych produkcji. Mel Gibson udowodnił tym dziełem (nie boję się go tak nazwać), że posiada talent reżyserski. Zabrał się za stworzenie historii o Williamie Wallesie – szkockim bohaterze narodowym. W efekcie możemy zobaczyć opowieść, która swoimi korzeniami sięga takich klasyków, jak: "Kleopatra", "Ben Hur" czy "Quo Vadis" (oczywiście ten z 1951 roku, a nie krajowy gniot). Akcja filmu toczy się w XIII wieku, kiedy to Szkoci walczyli o swoją niepodległość. To właśnie William Wallace, po śmierci swej żony (w barbarzyński sposób pozbawionej życia przez angielskich rycerzy), staje się zajadłym oponentem "herbaciarzy" i zarazem bohaterem narodu szkockiego. Dla Gibsona prosta kombinacja: prawdziwa historia + obraz batalistyczny + wątki miłosne, okazała się skutecznym sposobem na sukces. Sam reżyser przyłożył się również do niewątpliwie trudnej roli Williama doskonale i wypadł w niej co najmniej przekonywająco. Na "Braveheart" nie należy patrzeć jak na dzieło historyczne, gdyż możemy tam zaobserwować wiele niedociągnięć (np. w rzeczywistości przydomek "Waleczne Serce" nosił Robert de Bruce). Filarem filmu są tylko główne wydarzenia historyczne, całą resztę Gibson zręcznie dobrał zgodnie ze swoją reżyserską wizją. Na szczególną uwagę zasługują sceny batalistyczne, czyli to, co tygryski lubią najbardziej. Szczęk oręża, głos agonii ginących koni, dźwięki wystrzałów – to wszystko sprawia, że czujemy ferwor walki, zafascynowani widowiskiem mimowolnie przenosimy się na pole bitewne. Nawet aktorzy drugoplanowi odgrywają swe role nad wyraz prawdziwie. Prawie niezauważalne są pojedynki w tle z użyciem gumowej broni, czy też czarne gacie Gibsona zamiast gołego tyłka , jak na średniowiecznego Szkota przystało. Przyznam szczerze, że jest to film, który jako jeden z niewielu zmusza do uronienia łzy. Uważam, że bardzo bliski jest naszemu polskiemu narodowi obraz, który Gibson ukazuje w filmie – bohater skazany na niepowodzenie, walka nie tylko z wrogiem, ale również z sojusznikiem, walka o niepodległość – dlatego właśnie nam Polakom (narodowi niezwykle patriotycznemu), tak łatwo jest "wciągnąć się" w to, co dzieje się na ekranie. Powstał świetny film, do którego chce się wracać, który należy polecać wszystkim, a czasu który upłynął nam na jego obejrzenie, nigdy nie nazwiemy zmarnowanym (nawet gdy oglądamy go po raz "nasty").